Tak to już jakoś jest, że nawet będąc na końcu świata, staram się wyszukiwać (czasami na siłę) polskie wątki – żeby nie wspomnieć naszej wyprawy „nad Morskie Oko” ? Jest jednak w Nowej Zelandii jedno miejsce, które bezsprzecznie łączy historię Nowej Zelandii i Polski – to niewielkie miasteczko Pahiatua i polskie dzieci, któe tutaj dotarły.
Co takiego ma w sobie to miejsce, że zdecydowaliśmy się nadrobić spory kawałek podczas naszej drogi do Wellington? Nie ma tutaj ani charakterystycznych dla Nowej Zelandii pięknych gór, ani krystalicznie czystych jezior, a do oceanu stąd dosyć daleko. Ot, taka pipidówka pośrodku niczego. Wystarczy wspomnieć, że w rozmowach z mieszkańcami północnej części Wyspy Północnej praktycznie nikt nie był w stanie skojarzyć nazwy Pahiatua. To zmieniało się dopiero w miarę pokonywania przez nas kolejnych kilometrów do celu.
Polskie Dzieci z Pahiatua – tło historyczne
Ale do rzeczy. Żeby zrozumieć całą historię, cofnijmy się aż do zawieruchy towarzyszącej II wojnie światowej. Konkretnie do roku 1941, kiedy to na mocy porozumienia Sikorski – Majski obywatele polscy przymusowo przebywający na terenie ZSRR otrzymali możliwość opuszczenia kraju. Nie muszę chyba opisywać, jak wylądowali w Związku Radzieckim – zazwyczaj było to wynikiem masowych deportacji ludności z okupowanej Polski na odległe zakątki radzieckiej Rosji (najczęściej Syberię). Wśród zesłańców znajdowało się również tysiące dzieci, na których tragiczne warunki życia, przymusowa praca w kołchozach i utrata najbliższych odcisnęły potworne piętno.
Otrzymawszy szanse na znalezienie nowego, lepszego domu, Sybiracy (w tym tysiące dzieci) rozpoczęli wędrówkę na Bliski Wschód. Dotarli, m.in. do obozu przejściowego w Persji (obecnie Iran) – obóz powstał staraniem Polskiego Rządu na Uchodźstwie oraz Czerwonego Krzyża. Rozpoczęło się poszukiwanie nowego domu dla sierot uratowanych z ZSRR – z powodu działań wojennych Polska nie wchodziła oczywiście w grę.
I wtedy to właśnie zgłosiła się Nowa Zelandia, a dokładniej żona ówczesnego premiera tego kraju – pani Janet Fraser. Skąd dowiedziała się o polskich dzieciach szukających schronienia? Od Marii Wodzickiej, małżonki konsula RP w Nowej Zelandii. Obie panie śmiało możemy nazwać matkami chrzestnymi całej operacji. Tak właśnie kraj leżący na samym krańcu świata zgłosił gotowość do przyjęcia sierot pod swój dach.
Wybór lokalizacji okazał się prosty – padło na Pahiatua, gdzie z obozu dla obywateli wrogich aliantom państw utworzono kampus z infrastrukturą przystosowaną do ugoszczenia dzieci i ich opiekunów.
Przybycie na miejsce
I tak 1 listopada 1944 roku, po ponad miesięcznej wyprawie z Persji, przez Indie, do Wellington, 733 polskich dzieci oraz 105 opiekunów postawiło swoje stopy na nowozelandzkiej ziemi – ziemi, która miała okazać się ich drugą ojczyzną. Zostali powitani przez orkiestrę i samego premiera, a następnie przetransportowani do kampusu w Pahiatua.
Początkowo nasi rodacy mieli przebywać w Nowej Zelandii jedynie tymczasowo. Sytuacja w powojennej Polsce sprawiła jednak, że większość z nich skorzystała z możliwości pozostania na miejscu. Lokalne rodziny ugościły polskie dzieci z Pahiatua z wielką miłością, traktując je jak pełnoprawnych członków swojej społeczności.
Aby dobrze oddać klimat tej niesamowitej historii i zrozumieć, jak wielki wpływ na życie lokalnej społeczności miało przybycie polskich dzieci do Pahiatua, zachęcam do obejrzenia poniższego filmu. Zobacz, jakim wspaniałym i wzruszającym momentem były obchody 70-lecia przybycia naszych rodaków do Nowej Zelandii:
Cytat z książki Dwie Ojczyzny:
„…Starzeję się i rozmyślam – moi dziadkowie pochowani są w Polsce,
ojciec w Katyniu, matka leży w Iranie, siostra w Stanach Zjednoczonych,
a mnie pochowają w Nowej Zelandii…”
Poszukujemy pamiątek po Polskich Dzieciach z Pahiatua
Poszukiwanie polskich śladów w Pahiatua rozpoczynamy od udania się do kościoła pw. Świętej Brygidy, w którym odnajdujemy kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Obraz ten wykonał polski żołnierz, a dzieło towarzyszyło polskim dzieciom w kampusie od 1944 roku. W 2010 zostało przekazane miejscowej parafii. Fakt ten opisany jest również na tablicy pamiątkowej, znajdującej się przy wejściu do świątyni.
W Pahiatua znajduje się również lokalne muzeum, w którym znaleźć możemy, m.in. grotę z kapliczką – ostatni istniejący element z „Małej Polski”, jak nazywano dziecięcy kampus. Muszę przyznać, że to niesamowite uczucie, zobaczyć polską flagę w tak odległym zakątku świata ?
W samym miasteczku odnajdujemy jeszcze (dzięki informacji miłej pani z kawiarni) tablicę pamiątkową ufundowaną przez Polską Ambasadę w Nowej Zelandii. Wspomniane są na niej osoby, dzięki którym udało się choć w niewielkim stopniu uratować dzieciństwo Dzieci z Pahiatua.
Czas zbierać się dalej, łapiemy więc stopa do Wellington. Dzięki uprzejmości naszego kierowcy zatrzymujemy się jeszcze przy pomniku, który stoi na miejscu dawnego kampusu (na południowych obrzeżach miasteczka). Chwila refleksji oraz wyobrażenia sobie, jak to wszystko wyglądało ponad 70 lat temu i jedziemy dalej.
Polskie Dzieci z Pahiatua i Wellington
W samym Wellington warto wspomnieć o dwóch ważnych dla Polaków miejscach, które postanawiamy odnaleźć.
Pierwszym jest tablica znajdująca się w porcie, która w prosty i zwięzły sposób przedstawia historię, jaką przeżyły Polskie Dzieci z Pahiatua. Wspomina o kontekście historycznym towarzyszącym całej operacji.
Drugim zaś jest cmentarz, na którym pochowana jest „sprawczyni” tego całego zamieszania, a więc pani Maria Wodzicka, wraz z mężem Kazimierzem. Obok znajdujemy również kolejne nagrobki ze swojsko brzmiącymi nazwiskami.
Na koniec naszą uwagę przykuwa mała płytka, przy której znajdują się biało-czerwone kwiaty.
Pod tą małą, niepozorną płytką skrywa się miejsce spoczynku Edmunda Pawlaka (uhonorowanego najwyższym polskim odznaczeniem wojennym – Orderem Virtuti Militari), a także jego żony, Heleny. Niestety nie byłem w stanie znaleźć szczegółowych informacji na temat życia pana Edmunda ?
I to w sumie tyle, co mam do napisania. Naprawdę chciałbym, aby opowieść o tym, czego doświadczyły Polskie Dzieci z Pahiatua, dotarła do jak największej liczby osób. Jest to bowiem przykład bezinteresownej pomocy, jaką w tak trudnych dla Polski czasach otrzymały bezbronne ofiary. To lekcja, z której również dziś możemy i powinniśmy czerpać inspirację.
Jeśli kogoś zainteresował temat, polecam nieco obszerniejszy artykuł TUTAJ lub lekturę książki „Dwie Ojczyzny” (darmowy pdf do pobrania TUTAJ).
Mam prośbę, abyś przekazał/-a ten artykuł dalej, natomiast ja z Martyną w kolejnym wpisie świętujemy Boże Narodzenie w stolicy Nowej Zelandii! ?